FilmyRecenzje Filmowe

The Meg (2018)

Porywająca historia walki z Megalodonem – największym z rekinów, jakie pływały w ziemskich wodach, która czerpie pełnymi garściami z klasycznych produkcji gatunkowych, takich jak spielbergowskie „Szczęki”, czy levinsonowska „Kula”… Wróć!

Chyba jednak lepiej będzie napisać o tym filmie bez sarkazmu.

Wszystkich zmęczonych ideologicznymi, teologicznymi, pragmatycznymi i – dla niektórych – bezwartościowymi dysputami na temat „Kleru”, zapraszam dzisiaj do seansu rzeczy świadomie bezsensownej. „The Meg” to idealny odmóżdżacz, trzymający się hollywoodzkiej tradycji urzeczywistniania na ekranie wizji nie do końca poczytalnych  (ale poczytnych!) pisarzy, którzy ze swojego sukcesu uczynili przepis na życie. Polegający na odcinaniu kuponów. Takim właśnie twórcą jest Steve Alten, którego wydana w 1997 roku powieść „Meg: A Novel of Deep Terror” trafiła do sporej grupy niewymagających amerykańskich czytelników.

Porównanie maksymalnej i minimalnej (szacunkowo) wielkości megalodona, do znanego z serii „Szczęki” – żarłacza białego. No i człowieka, dla oddania skali.

Pisarz brał też udział we współtworzeniu scenariusza filmowego, za którego odpowiadają faceci z doświadczeniem w dostarczaniu rozrywkowego kina masowej widowni: Dean Georgaris (twórca scenariusza do „Tomb Raider: Kolebka Życia”, a także ciepło przyjętych „Zapłaty” z 2003 i „Kandydata” z 2004 roku) oraz Jon Hoeber (ulubiony scenarzysta SithFroga, odpowiedzialny za uwielbiany przezeń „Battleship: Bitwa o Ziemię”, a także bardzo ciepło przyjęte obie części „RED-a”). Reżyserią zajął się uznany producent serialowy (m.in. „Jericho”), mający na koncie przyzwoity „Skarb Narodów” i „Last Vegas”, Jon Tutreltaub. Patrząc po biogramach twórców, cała operacja przeniesienia fantastycznonaukowej, książkowej pulpy w przestrzeń wielkiego ekranu wydawała się mieć szansę powodzenia. Choć z oczywistym zastrzeżeniem, że nie będzie to historia powalająca, co najwyżej zjadliwa, przeznaczona do konsumpcji wraz z kotletem schabowym w warunkach niedzielno-popołudniowych.

Gwarancją wartkiej akcji i rubasznego poczucia humoru miał być w tym przypadku Jason Statham – popularny mistrz kina akcji, operujący przy okazji całkiem przyzwoitym warsztatem aktorskim. Statham ze swojego zadania wywiązuje się dobrze, a jego postać jest głównym kołem zamachowym filmu.

Samotna matka, bystra córeczka i wątek miłosny. Jak na mój gust zupełnie niepotrzebne rozbudowanie fabuły o oklepaną tematykę, wynikające zapewne z książkowego pierwowzoru scenariusza.

Fabuła jest zdecydowanie pretekstowa: Grupa badaczy operująca na finansowanej przez milionera stacji badawczej położonej w najgłębszym zakątku Oceanu Spokojnego – czyli w Rowie Mariańskim, odnajduje sekretne i ukryte przed ludzkością przejście do niezbadanej dotychczas głębi, w której żyją istoty wymarłe miliony lat temu. Jedną z nich jest tytułowy megalodon, któremu udaje się wydostać przez „granicę termalną” oddzielającą prehistoryczny, jurajski akwen od cywilizowanej części oceanu. Do opanowania sytuacji (i uratowania uwięzionych w głębinie badaczy) zostaje przywołany Jonas Taylor – jedyna osoba na świecie, która potrafi ocalić życie 11 osób zabijając przy tym mierzącą ponad 20 metrów bestię. Jonas jest na emeryturze – kilka lat wcześniej został zdyskredytowany podczas jednej z prowadzonych przez niego akcji ratunkowych. Mamy więc klasyczny motyw bohatera kina akcji: odkupienie win i ratunek, który na zawsze ma zmazać plamę po kontrowersyjnej przeszłości.

„The Meg” z utrzymaniem atencji widza radzi sobie jednak kiepsko. Trwa niecałe dwie godziny i jest to seans niepotrzebnie rozwleczony. Wartka akcja rozpoczyna się mniej więcej po 40 minutach, później jest jednak przerywana kolejnymi suspensami: a to przesadnie rozbudowanym wątkiem melodramatycznym, który nijak nie pasuje do absurdalnej konwencji filmu, a to skazanym na niepowodzenie aktem bohaterstwa jednej z badaczek, a to kolejnym etapem walki z niezmordowaną istotą sprzed plejstocenu.

Rainn Wilson, czyli Dwight z kultowego „The Office” – w przypadku „The Meg” przeniósł swoją komediową dyspozycję na wielki ekran. Plus dla filmu.

Oprócz Stathama, z tła postaci drugoplanowych wyróżnia się postać oligarchy finansującego całe to przedsięwzięcie naukowe. Milionera w sposób ekstrawagancki odgrywa tutaj legenda serialu „The Office” – Rainn Wilson. Jest to drugi bohater wprowadzający „comic relief” w nieco abstrakcyjnie poważnym tonie całego filmu. Dzięki tej dwójce „The Meg” ogląda się całkiem przyzwoicie – film nie próbuje udawać, że scenariusz zasługuje na poważne traktowanie przez widzów. Seans sprawia przyjemność, zakładając oczywiście, że do filmu podchodzimy z perspektywy kanapowej, dając swoim szarym komórkom dłuższą chwilę wytchnienia. Zwłaszcza w scenach „głębinowych”, ukazujących oceaniczne przestrzenie i samego megalodona, film potrafi zbliżyć się do poziomu kinowego widowiska i dostarczyć satysfakcji.

Zarzuty można mieć, jako rzekłem wyżej, do tempa przedstawionej akcji – fabuła wije się niepotrzebnie, zgodnie z książkową chronologią przynudzając sztampowymi scenami ekspozycji bohaterów („jesteś jedyną osobą na świecie, która może tego dokonać, Jonas!”). Jak na mój gust, zbyt dużo czasu poświęcono tutaj powiązaniom romantyczno-familijnym ekranowych postaci. Jonas schodzi do głębi ratować byłą małżonkę, a wtóruje mu próbująca się wykazać azjatycka córka wybitnego naukowca Syuin (Bingbing Li), która na stacji badawczej próbuje przy okazji wychować pozbawioną ojca córkę. Trafia się również romantyczny Azjata w typie japońskiego kamikaze. Ten miszmasz powagi i absurdu, romantycznych motywacji i brutalnej walki o przetrwanie sprawdza się tylko do pierwszych dwóch-trzech suspensów. Całość posiada jednak kilka dodatkowych scen walki z mega-żarłaczem, które nie wywołują już nawet neutralnie uniesionej powieki kanapowego oglądacza – co sprawia, że film posiada niewielki, acz zauważalny potencjał leczenia bezsenności.

Zatroskany, zdeterminowany, dowcipny i niezniszczalny Jason Statham. Prawdziwy twardziel i idealny pogromca prehistorycznych bestii.

Sam megalodon przedstawiony jest porządnie, chociaż naprawdę imponujące wrażenie robi bodaj jedna scena, w dodatku z gatunku „jump scare”. CGI jest niekoherentne – raz rekin wygląda na olbrzyma, innym razem rozmiarami nie przysłania niedużej łodzi badawczej. Efekty specjalne wolałbym pozostawić bez komentarza – napisze jedynie, że biorąc pod uwagę 130-milionowy budżet produkcji, poczułem się nieco rozczarowany. Zwłaszcza w przypadku scen „na ostrzu noża”, kiedy główni bohaterowie dosłownie ocierają się o śmierć w paszczy prehistorycznego monstrum, całość niebezpiecznie zbliża się do komicznego poziomu prezentowanego w kultowej serii „Rekinado”. Z drugiej strony, widać również dofinansowanie niektórych – zapewne wyselekcjonowanych na potrzeby materiałów promocyjnych – scen, w których megalodon jest szczegółowo dopracowany i odpowiednio przerażający.

Mimo tych niedociągnięć realizacyjnych, wypada pochwalić scenografię i estetykę filmu. Atmosfera podwodnych podróży w niezbadane rejony oceanicznej głębi potrafi wciągnąć i dostarczyć miłych, wizualnych wrażeń. Zdjęcia – poza nierównym CGI –  prezentują się dobrze. Muzyka pełni w „The Meg” rolę wybitnie drugoplanową – do tego stopnia, że pomimo niewielkiego czasu, jaki minął od seansu – nie jestem w stanie o niej niczego konkretnego napisać.

Są momenty, kiedy CGI bardzo dobrze współgra z przyzwoitym kadrowaniem i dobrą scenografią filmu. „The Meg” potrafi zrobić świetne wrażenie, szkoda tylko, że równie często – zwłaszcza w dynamicznych scenach akcji – zostaje ono zaprzepaszczone.

Reasumując, produkcja nastawiona na dostarczenie widzom efektownej rywalizacji z fantastycznym stworem w dużym stopniu spełnia swoją rolę. Nie jest pozbawiona wad. Film niepotrzebnie kluczy w rozbudowanej do granic wytrzymałości akcji, ma też ogromne braki w logice ekranowej i chwyta się prostych, banalnych trików scenariuszowych. Na szczęście, ratują go niezłe – w kontekście gatunku – kreacje Stathama i Wilsona, oraz oczywiście sama postać przerażającego potwora, która poprzez swoją obecność na ekranie, wywołuje u widza emocje i ciekawość. Ostatecznie, jest to produkt przeznaczony przede wszystkim dla miłośników filmów-odmóżdżaczy, a także pasjonatów tematyki głębinowej i dawno wymarłych stworów, które niegdyś rządziły naszą planetą. Tak zakrojona grupa docelowa okazała się wystarczająco uniwersalna, by przynieść twórcom grubo ponad 500 milionów dolarów zysku z box office. Mnie to nie dziwi, sam w okresie premiery rozważałem wakacyjny, luźny wypad do kina.

Na szczęście, obecnie film jest dostępny na platformach streamingowych, a lada dzień doczeka się wydania DVD/Blu-Ray. Z braku sensowniejszych alternatyw można więc po „The Meg” sięgnąć – nie jest to kino na poziomie nowych „Jurassic World”, ale może to i dobrze? Przynajmniej nie udaje czegoś, czym nie jest.

PS. Aha, biorąc pod uwagę wyniki box office, bardzo prawdopodobne jest, że w niedalekiej przyszłości megalodon powróci – pisarz Steve Alten zrobił z historii cykl, który obecnie zamyka się na ośmiu tomach. Strach się bać!

 

The Meg (2018)
  • Ocena Pquelima - 5/10
    5/10

 

 

Related Articles

Komentarzy: 41

      1. Oczywiście, że koherencji, nie jestem sezonowcem.

        W dzisiejszej recenzji DaeL prawie napisał „koherencja”, a o suspensach nawet nie zaczął 😛

          1. Ja ogolnie kibicuje niepopularnym slowom, ktore zmuszaja do sprawdzenia w slowniku 🙂

            Proponuje na nastepne teksty wplesc w recenzje: imponderabilia, prestidigitator, albo chociaz skromne relewancje, rachitycznosc lub inwarianty 😀

            1. bez przesady. tekst straci na czytelnosci przez nadmiar takich slow, ktore ciezko w ogole wymowic xd

              1. I tu się przedmówca myli gdyż implementarnie komplementarny suplement wertykalnie polatywny, zanurzany w uniwersum prakseologicznego pragmatyzmu retrospektywnego deterministycznie statyczny w ośrodku metodologii perceptualnej pasywnie jest adhezyjnie koherentny w stosunku do struktur mezomerycznych i się nie incydybuje w kategoriach absolutu na wespół z polatywnym determinizmem.

    1. dla czytelników – obejrzymy wszystko. Dowodem dzisiejsza recenzja DaeLa z głównej 😛

    1. można się było tego spodziewać 🙂 osiem książek to już materiał na przyzwoity serial!

      1. Wiadomo, że to już nie to. Jednak dla miłośnika fantasy/historii to dalej jeden z najlepszych wciąż czynnych seriali. Grę o Tron też skończyłeś oglądać na 4 sezonie? 🙂

        1. teoretycznie tak – skonczylem ogladac majac szacunek do produkcji, potem juz bez szacunku tylko z pogardą xD

      2. Potwierdzam. Wikingowie byli jak Spartakus – mocne wejscie i szybka jazda w dol. Odpuscilem po 3cim sezonie.

        1. Spartacus od początku mi się nie podobał (może z wyjątkiem prequela). Wikingów wciąż oglądam z przyjemnością, choć pewnie mniejszą niż kiedyś.

  1. Ten film wydawal mi sie takim skokiem na popularnosc sharknado. A tu calkiem przyzwoita opinia, zagladam na imdb – 6.0 srednia, a wujek google podrzuca takie artykuly jak ten:https://www.joe.ie/movies-tv/meg-review-636113
    Gdzie opinia jest w zasadzie umiarkowanie pozytywna, to moze faktycznie obejrze 🙂

    Btw: czekam na Bohemian Rhapsody. Dla mnie magia, krytycy sie nie znaja!

  2. Ja chciałbym tylko zauważyć, iż najlepsza rola Jasona Statham’a była w roli Jasona Statham’a w filmie ,, Być jak Jason Statham” wyreżyserowanym przez Jasona Statham’a.
    Co do filmu to nie oglądałem, więc w związku z tym się nie wypowiem.

    1. To troche jak z van Damme i jego 'JCVD’ – tez jeden z jego najlepszych filmow, w ktorym zagral samego siebie.

    1. j/w – dzięki. Nie ukrywam, że tekst powstawał z (redakcyjnej) potrzeby chwili i nie miałem czasu wszystkiego przemyśleć i sprawdzić. Już korektuje.

  3. Lecz rekin wielorybi odpadł w castingu do roli w „Szczękach”. Stąd żarłacz jest bardziej znany 😉

  4. Z dobrych odmóżdżaczy to polecam 'Drapacz chmur’. The Rock lepiej kuma te klimaty niż Statham 🙂

    1. A ja wole Jasona. Przede wszystkim za brytyjski akcent i mniej „maślane oczy” – u The Rocka zawsze rozczulało mnie to spojrzenie chłopca, któremu odebrano ulubioną zabawkę, jakie demonstruje na ekranie 🙂

      'Drapacz chmur’ leży spokojnie w kolejce i czeka na kolejnego niedzielnego schaboszczaka. Z tego roku fajny był jeszcze Rampage, gdzie Rock stworzył zupełnie zjadliwy komediowy duet z rednerowanym, olbrzymim gorylem 🙂

    2. Skyscrapper i Rampage byly w porzadku. Do listy dorzucilbym jeszcze San Andreas – tematyka jak w Drapaczu Chmur, the rock jak zwykle w formie.

      A Statham to mogl pojsc wyzej. Jezeli zaczynasz u Guya Ritchiego, to takie produkcje jak Meg sa dla ciebie podloga. Dla Johnsona, ktory jest exwrestlerem, to tak naprawde sufit hollywood.

  5. Pquelimie, mam pytanie z innej beczki – zamierzasz zrobić następny wpis z filmobiografii kubricka ?? Nie wiem czy już ktoś pytał Cię o to ?? Dla mnie to był bardzo ciekawa seria ale nie wiem jak u innych

    1. e tam, nikogo to nie interesuje jakis tam kubrik, przeciez lepiej recenzowac jakies gnioty hehe tekst o kubruiku zapowiadany byl na poczatku tego roku na wiosne chyba ale okazalo sie ze nie w tę wiosnę..

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button